piątek, 30 stycznia 2015

Trójca - "Szalony inżynier"

                                                         Nemrod

   Po odwołaniu dotychczasowego nadleśniczego, miejsce jego zajął inżynier nadzoru, dotychczas kontrolujący prace leśniczych. Trudno mi powiedzieć jakim człowiekiem był w życiu prywatnym. Tu w pracy chciał pokazać się jako dobry fachowiec. W rzeczywistości postrzegany był nie tylko przeze mnie, ale jeszcze wielu jako arogancki, zadufany w sobie karierowicz. Na wszystkim się znał i wszystko wiedział najlepiej. Ciągle wymyślał coś nowego, mającego usprawnić pracę. Często były to porąbane pomysły, nierealne i niewiele mające wspólnego z fachowością. Przysparzały wiele problemów w trakcie próby wdrożenia ich w życie.

    Był kombinatorem patrzącym okazji aby uszczknąć coś dla siebie. Wykorzystywał ludzi zatrudnionych przez nadleśnictwo do pracy w zakładanych u siebie plantacjach choinek, przy remoncie mieszkania i w wielu innych sytuacjach. Za wszelką cenę dążył do osiągnięcia władzy. Nie liczył się z ludźmi. Wielokrotnie podczas naszych spotkań dochodziło do spięć. Nie pozwalałem narzucać sobie jego sposobu myślenia i gdy byłem odmiennego zdania, wyrażałem to głośno.
  
     Gdy pojawiał się, robił wokół siebie wiele szumu. W rzeczywistości był obibokiem. Często nie wyjeżdżał w teren aby sprawdzić jakość wykonanych prac. Odfajkowywał wykonanie czynności w biurze przy kawie. Był katem na samochody. Nie dbał o służbową Niwę. Co chwila stała na warsztacie. Wymiana części, ich koszt i robocizna chyba przekroczyły wartość pojazdu.

     Miał świra na punkcie polowania. Był tak owładnięty chęcią strzelania do zwierzyny, że woził ze sobą cały czas sztucer. Zdarzało się, że podczas wyjazdu w teren napotykał na swej drodze chmarę jeleni. Zatrzymywał pojazd i pędził jak w amoku w miejsce dogodne do strzału. Co prawda, nigdy przy mnie nie oddał ani jednego strzału ale nie wiem, czy w innych sytuacjach tego nie zrobił.


    Pewnego razu - było to zimową porą - już po godzinie dwudziestej zajechał pod leśniczówkę. Akurat brałem kąpiel. Zaczekał aż zejdę do niego i poprosił mnie abym ubrał się w brudne ubranie i z nim pojechał. Zdziwiony byłem tą prośbą tym bardziej, że niczego nie wyjaśnił. Ubrałem się w robocze ubranie i pojechaliśmy. Okazało się, że ustrzelił pokaźnego dzika na buchtowisku i sam nie mógł załadować go do bagażnika samochodu.

      Gdy został nadleśniczym polowanie i to w godzinach pracy stało się zwyczajem. Nagle podejmował decyzję, dzwonił do swoich wybranych leśniczych organizując zbiórkę z bronią przed nadleśnictwem. Było to już opanowane i opracowane do perfekcji. Nie było żadnej zwłoki. Pół godziny i wybrańcy byli na miejscu. Jechali w sobie znane miejsca, zazwyczaj były to grodzone pola z kukurydzą. Jedni robili trochę hałasu aby pognać znajdującego się w kukurydzy zwierza, a inni strzelali do wyskakujących zwierząt. Nie miały gdzie uciekać. Przed nimi była siatka i lufy sztucerów.

     Polowanie  dla  niego  było tak bardzo ważne, że zmusił nie polujących do zdawania egzaminu łowieckiego i brania udziału w polowaniach. Polujący mieli fory. Mogli w godzinach pracy podprowadzać dewizowców, polować, czy szukać postrzałków. Inni w tym czasie zobaczeni przez niego na mieście musieli tłumaczyć się dlaczego w godzinach pracy załatwiają prywatne sprawy.

      Pewnego razu odwiedził mnie znajomy i opowiedział, że widział nowego nadleśniczego i jeszcze dwie osoby przy ustrzelonym jeleniu. Jeleń trafiony został poza granicą nadleśnictwa, na terenie innego. Próbowali przeciągnąć go na właściwą stronę, ale wysoki nasyp kolejowy i słuszna waga ustrzelonego byka były ponad ich siły. Jedna osoba oddaliła się aby po pewnym czasie wrócić z ciągnikiem. Podczepili tuszę i przeciągnęli na właściwą stronę.

     Opowiedziałem o  tym  zdarzeniu  koledze  leśniczemu.  Był przy tym jego podleśniczy ochoczo udzielający się podczas polowań w nagance. Wiadomość szybko dotarła do adresata. Dzień później odwiedzili mnie koledzy ze straży leśnej. Nie byli już kolegami, ale funkcjonariuszami straży leśnej. Było przesłuchanie. Oficjalne z okazaniem mojego dowodu osobistego potwierdzającego, że ja to ja, a nie nikt inny. Dwa dni później wezwany byłem do nadleśnictwa i... zostałem odwołany z funkcji leśniczego. To nie był żart!

      Powód?  Oficjalnie  brak  dbałości  o  powierzone  mienie  i  nie  wywiązywanie  się  z obowiązków służbowych. Zanim zakomunikowano dla mnie o tym, przez dwie godziny dręczono mnie wymyślając najróżniejsze bzdury! A to pozyskany surowiec wielkowymiarowy niebawem zsinieje, bo nie jest zerwany, to znowu zrywkarz nie może zrywać bo sztuki nie odebrane i wiele innych dziwnych zarzutów nie mających pokrycia w rzeczywistości. Nawet to, że samochód przewoźnika wjechał w błotnistą kałużę i miał problemy z wyjechaniem, też byłem winny. 

       Świat mi się zawalił. Zdałem sobie sprawę, że teraz muszę się ukorzyć i prosić o szansę pozostawienia mnie w pracy. Tego oczekiwali, on "Wielki Nemrod" i jego zastępca. Nie myślałem już o poniżeniu. Wiedziałem, że to była forma dania dla mnie nauczki i uciszenia abym więcej nie mówił o wyczynach łowieckich. Ponieważ miałem rodzinę na utrzymaniu, pozwoliłem się poniżyć i przyjąć ich warunki. Pokornie zgodziłem się na pozbawienie mnie dwóch stopni zawodowych, napisania prośby do związków zawodowych o wstawiennictwo i prośby do niego o przywrócenie do pracy. 

      A on "okazując swą wielką wspaniałomyślność" pozwolił pozostać w pracy  przywracając mnie na stanowisko leśniczego. Miałem zacząć od nowa, jak przed pięciu laty. Z minimalną pensją. Byłem tym rozgoryczony. A on? Teraz bez obaw mógł sobie polować wiedząc, że nic mu nie grozi z mojej strony.

czwartek, 29 stycznia 2015

Ostatni sprawiedliwy

  Po wprowadzeniu się na nowe miejsce, praktycznie już od pierwszego dnia pracę zacząłem od poznawania lasu i prowadzonych w nim prac. Musiałem poznać się z ludźmi, z postępem zleconych im prac. Wszystko to było dla mnie nowe. Co prawda miałem już do czynienia z tym, ale tamte prace na tamtym leśnictwie zlecane były przez leśniczego. On za wszystko odpowiadał. Teraz to ja miałem planować, zlecać i dokonywać odbioru.

  Za najważniejsze dla mnie było zapoznanie się z terenem. Przez pierwsze dni z mapą w ręku pieszo przemierzałem wzdłuż dróg, następnie wydzieleń, odnajdując każdy słupek wydzielenia. Wędrowałem wzdłuż wąwozów, czy po granicy nasadzeń danego gatunku. Jakże inny był las od tego, w którym dotychczas pracowałem. Codziennie odkrywałem coś nowego. Ogólnie leśnictwo było zapuszczone. Dowiedziałem się, że nie było tu od dawna dobrego gospodarza. W ciągu ostatnich pięciu lat gospodarzyło tu aż ośmiu leśniczych, w tym jedna kobieta. 

   Na wielu powierzchniach natrafiałem na zaczęte i nie zakończone zabiegi. W wielu miejscach zalegiwał surowiec od bardzo dawna i w tej chwili mógł być przeznaczony jedynie na opał. Trwało przekazywanie leśnictwa. Ustępujący leśniczy wywoził znaczne ilości surowca na składnicę, na plac przy kotłowni nadleśnictwa i do wielu innych odbiorców. Znalezione ilości surowca w lesie znacznie przekraczały wykazane stany magazynowe. 

   Jako przejmujący leśnictwo domagałem się przeprowadzenia inwentaryzacji surowca, abym tak naprawdę wiedział ile tego jest. Już po uzgodnieniu stanów, przyjęciu na stan dotychczas nie przychodowanego surowca, a odnalezionego w trakcie przekazywania i który w zasadzie przedstawiał wyłącznie wartość opałową, to jeszcze często natrafiałem na stosy zapomnianej papierówki, żerdzi, a nawet sztuki kopalniaka.

   Wszystko to rzeczywiście wskazywało na brak dobrego gospodarza. Odchodzący leśniczy też nie był tu długo. Zresztą, jego marzeniem było zostać łowczym. Wielokrotnie zauważyłem, że bardziej interesowały go przelatujące gęsi na zimowy pobyt, czy porykiwania jeleni. Wtedy gdzieś odlatywał, stawał się nieobecny. Można było mówić do niego i nie reagował. Teraz miało spełnić się jego marzenie. Odchodził do łowiectwa.

    Z upływem czasu dostosowałem się do warunków i poznawałem specyfikę tego leśnictwa. Należało do trudnych z zarówno ukształtowania terenu, jak i ilości pozyskiwanego surowca. W pierwszych latach pozyskiwałem samej grubizny w ilości 16 do 18 tysięcy metrów sześciennych. Do tego dochodziła drobnica też w znacznych ilościach, które dochodziły do trzech tysięcy metrów sześciennych. Dla przykładu, były leśnictwa, których roczne pozyskanie zamykało się w moim kwartalnym.

  Był to początek operatu, niemniej nie było czasu na przestoje. Od samego początku narzucony był wysoki plan pozyskania w użytkach rębnych, które do tej pory traktowane były po macoszemu. Rocznie powierzchnia zrębów  dochodziła do czterdziestu hektarów. Wiązało się to z uwzględnieniem ich w następnych latach do odnowienia. W tym okresie i jeszcze później przez kilka lat nadleśnictwo przejmowało grunty po pegeerowskie. Zdarzały się lata, że miałem do zalesień i odnowień powierzchnie przekraczającą rocznie sto hektarów.
                                                                        Na zrębie
   Była to ciężka praca. Organizowanie ludzi do uprzątania zrębów (wtedy wypalano gałęzie), później do sadzenia. Trzeba było zerwać surowiec (nie wszystko było zrywane sprzętem nadleśnictwa). W lesie pracowało wiele koni i nimi zrywane były znaczne ilości surowca. Były to konie okolicznych rolników i w okresie gdy nie było prac w polu pracowały właśnie tu.
  
   Nie sztuką było coś pozyskać. Teraz trzeba było to wywieźć do odbiorców. I tu nieoceniony, wręcz niezastąpiony był nadleśniczy. Bez wyjazdu w teren, jeżeli oczywiście otrzymał od leśniczych nie zakłamane dane, znał każdy pozyskany i zerwany metr surowca. Robił krzyżówki, wyliczał i planował. Siedział nad tym godzinami w swoim biurze wypełnionym dymem papierosowym. Palił papierosa jeden za drugim. Podejrzewam, że w ciągu dnia wypalał trzy paczki. 
   Czasami ktoś wyprowadzał go z równowagi, a wtedy wszyscy w biurze unikali spotkania z nim. Był cholerykiem. Ale też szybko uspokajał się. Nie lubił gdy któryś z leśniczych zadeklarował do wywozu pewną ilość surowca i nie wywiązał się z tego. Szukał szybko  rozwiązania z tej sytuacji. Miał wszystko zaplanowane praktycznie do godziny i nie mogło zdarzyć się, że przyjechał przewoźnik po surowiec, a go nie było.
   Z racji tego, że zawsze miałem duże pozyskanie, pierwsze co robił, to wywoływał przez radiostację mnie. Wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych. Zawsze rano przed siódmą, albo parę minut po słyszałem jego głos. Pytał czy mam, albo czy dorobię do kursu zazwyczaj jeszcze w tym samym dniu. Dorabiałem chyba, że już było gotowe. Robiło się wykaz i często nie było czasu jechać z nim do nadleśnictwa aby zatwierdzić, bo pod leśniczówkę zajeżdżał przewoźnik. Wydawało się surowiec, pisało kwit i dopiero później jechało do nadleśnictwa aby wszystko zatwierdzić.
   Wielu kolegów leśniczych słysząc nasze poranne rozmowy, później dogadywali z nutką zawiści: "Wy to dnia nie możecie zacząć gdy nie pogadacie z samego rana?" Nie przejmowałem się tym. Byłem zadowolony, że mogłem pozbyć się dodatkowych ilości surowca. Tu pod tym względem wiele mi pomógł nadleśniczy. Nasza współpraca dobrze się układała. Nigdy nie odmówiłem gdy potrzebował nagle czegoś do wywozu. I on pamiętał o mnie. Były premie, szybko podniósł mi stopnie zawodowe. Wiązało się to z otrzymywaniem większej pensji.
   Cztery lata od rozpoczęcia pracy przystąpił do remontu leśniczówki, który obiecał na początku. Było to dla mnie wielkim wyróżnieniem. Niestety, znalazły się osoby, które umniejszały jego zasługi i umiejętności. W efekcie doprowadziły do odwołania go ze stanowiska nadleśniczego. Niewątpliwie był to dla niego ogromny cios, z którym nie dawał sobie rady. Zamknięty w małym pomieszczeniu nadal zajmował się sprzedażą surowca. Tworzył tabele z zaznaczonymi kierunkami wywozu poszczególnego surowca. Prawie się nie odzywał. Palił jeszcze więcej.
    Nie trwało to długo. Odtrącony i poniżony zmarł podczas snu. Był dobrym człowiekiem. Nigdy nie wydawał werdyktów nie wysłuchawszy wszystkich stron. Był za ludźmi. W czasach, gdy trzeba było płacić tak zwany "popiwek" od przekroczonych kwot wypłacanych pracownikom, kupował np. po worku cukru, czy wyroby mięsne. To było inaczej rozliczane i chętnie z tego korzystał.
    Gdy zabrakło go, nowi "władcy" długo nie radzili sobie z pozyskaniem i sprzedażą surowca. Panował bałagan. Nastała era "kto rano wcześnie wstaje, ten rządzi." Zaczęły zanikać przyjaźnie. Nastał czas pochlebców, jak też "uprzejmie informujących." Nie rozmawiano głośno i wyraźnie, lecz zaczęto szeptać. Wraz z jego śmiercią odszedł ostatni sprawiedliwy.   

wtorek, 27 stycznia 2015

Powrót

    Przez kilka następnych lat pracowałem w kilku miejscach, ale coś ciągnęło mnie do lasu. Pewnego czerwcowego popołudnia postanowiłem, że jednak dalsze swoje życie zwiążę z lasem. Udałem się do wydziału zatrudnienia (chyba tak to się nazywało) i poprosiłem o skierowanie do pracy w lesie. Tak się złożyło, że potrzebni byli ludzie do pracy w Nadleśnictwie Ośno Lubuskie. Z otrzymanym skierowaniem zgłosiłem się do sekretariatu w nadleśnictwie. I tak zaczęła się moja praca w lesie.

    Zacząłem od motyki. Leśniczy zaprowadził mnie i jeszcze dwóch równie chętnych jak ja na uprawę sosnową powstałą z siewu i krótko objaśnił cel naszego tu pobytu: "Pozostaje sosna, resztę znika z rzędów." Był to najkrótszy instruktarz na stanowisku pracy. Wiadomo o co chodziło i nie trzeba było niczego więcej wyjaśniać.

    Po dwóch dniach na powierzchni pozostałem ja i jeszcze jeden. Na następny dzień pojawiłem się tylko ja. W połowie dnia pokazał się leśniczy i oświadczył, że mam sam kończyć resztę powierzchni, ponieważ tamci delikwenci zrezygnowali. No cóż? Jak mus, to mus! Miesiąc później nadleśnictwo organizowało kurs na pilarzy. Zgłosiłem swoją osobę i rozpocząłem szkolenie. Po dwóch tygodniach odbył się egzamin teoretyczny, a następnie w terenie praktyczny. Udało się i otrzymałem zaświadczenie o ukończeniu kursu drwala motorniczego.

    Jako drwal pracowałem przez pięć lat. Była to ciężka praca. Były dni, że po powrocie do domu człowiek nie miał na nic ochoty. W nocy nie można było spać z powodu bólu stawów u rąk. Pomyślałem, że należy coś z tym zrobić. Nadarzyła się okazja kontynuowania przerwanej nauki w technikum leśnym. Po rozmowie z przełożonym i otrzymanej zgodzie z nadleśnictwa rozpocząłem naukę. Cały czas pracowałem, a co dwa lub co tydzień, w zależności od ustalonego harmonogramu, od piątku do soboty uczestniczyłem w zajęciach szkolnych w Technikum Leśnym w Starościnie. Nawet pasowało, bo do szkoły jeździłem z jeszcze jedną osobą z tego samego nadleśnictwa.

    Po ukończeniu nauki przeniesiony zostałem do leśnictwa Czarnów w Nadleśnictwie Ośno na stanowisko podleśniczego. Tam pracowałem krótko. Po trzech latach zmienił się leśniczy, a na jego miejsce przyszedł młody chłopak. Nie miał podejścia do pracy. Ponieważ do oddalonego leśnictwa od miejsca naszego zamieszkania o 16 kilometrów dojeżdżaliśmy służbowym Tarpanem, codziennie czekałem na jego przyjazd. Dotychczas pracę rozpoczynałem przed siódmą rano. Teraz bywało różnie. Przyjeżdżał po mnie pod blok o dziesiątej, lub jeszcze później, a około trzynastej byliśmy z powrotem. Nie pasowało mi to. W zasadzie nic nie było robione oprócz przejazdów po leśnictwie i wyjaśnianiu mu co i  gdzie jest, oraz jakie prace są w toku. Postanowiłem to zmienić.

    Okazja szybko się nadarzyła. Przypadkiem dowiedziałem się, że w Nadleśnictwie Cybinka są aż trzy wakaty na stanowiskach leśniczego. Nie zastanawiałem się długo. Po przyjeździe do nadleśnictwa i rozmowie z nadleśniczym, wezwał do siebie sekretarza biura i polecił pokazać siedziby leśnictw. Pojechaliśmy moim fiatem 125p. Zaczęliśmy od najdalej oddalonych. Nie przypadły mi do gustu. Dopiero trzecie miejsce było tym, gdzie chciałem zamieszkać. Po powrocie do nadleśnictwa i wskazaniu nadleśniczemu swój wybór usłyszałem: "Tak myślałem, że to wybierzesz. Dobrze składa się. Jest tam kamera p-poż. to i żona będzie miała pracę."

    Działo się to na początku lipca. Ustalono, że mieszkający obecnie leśniczy w wybranym przeze mnie miejscu wyprowadzi się do końca sierpnia abym mógł ja się wprowadzić. Chodziło o to by być na miejscu przed rozpoczęciem roku szkolnego. I tak się stało. Dotychczasowy leśniczy wyprowadzał się, a ja z rodziną się wprowadzałem. Ostatnim kursem wywoził resztę rzeczy i przekazał klucze do mieszkania. Teraz ja tam miałem mieszkać i rozpocząć pracę od pierwszego września.   

      

niedziela, 25 stycznia 2015

Początki

    Moja przygoda z lasem zaczęła się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Poza kilkugodzinnymi wycieczkami do lasu po lekcjach, to już podczas wakacji była możliwość dorobienia niewielkich pieniędzy. Zazwyczaj były to prace pielęgnacyjne polegające na wykaszaniu chwastów sierpem. Czasami leśniczy kazał zbierać szeliniaka na uprawach. Pod wyłożonymi sosnowymi wałkami były go znaczne ilości. Należało zebrać go do słoików lub butelek, a później się go niszczyło. 

    Prace te zazwyczaj wykonywałem z młodszym bratem, Grzegorzem. We dwóch było raźniej, a i pogadać można było. Gdy w połowie dnia słońce dogrzewało, a bąki dokuczały zwabione zapachem potu, udawaliśmy się nad jezioro. Tam po kilkunastu minutach pływania wyłaziliśmy na pomost zrobiony przez wędkarzy i kładąc się na nim spoglądaliśmy w niebo. Zdarzało się nam przysnąć ale nie trwało to długo i zaraz udawaliśmy się do dalszej pracy.

    Szybko przyszło dorosłe życie. Już nie było czasu ani miejsca na beztroskie zabawy. Należało poważnie podchodzić do życia i tego co się robi. Próbowałem swoich sił w różnych miejscach. Zawsze jednak niczym wilka ciągnęło mnie do lasu. Po szkole podstawowej nie udało się skończyć nauki w technikum leśnym. W domu się nie przelewało, a to był znaczny wydatek. Przez kilka lat pracując w różnych zakładach pracy, w połowie lat siedemdziesiątych rozpocząłem  moją przygodę z lasem. 

Jako wozak-zrywkarz
    Sąsiad mieszkający przez płot pracował w lesie jako wozak-zrywkarz. To on namówił mnie na tą pracę. Z taboru leśnego otrzymałem konia z rozklekotanym wozem. Na samym początku byłem nie tyle podniecony nową pracą, co przerażony bliskością konia. Ciągle obawiałem się, że mnie kopnie lub ugryzie. Sąsiad widząc to naśmiewał się ze mnie. Pomału jednak przy jego pomocy i wskazówkach zacząłem wdrażać się w arkana pracy ze zwierzęciem. Po pewnym czasie nawet zaczęliśmy konkurować między sobą, który z nas np. zerwie w ciągu dnia więcej kopalniaka czy żerdzi.

    Zaczęła mi się podobać ta praca. Co prawda latem dokuczały niemiłosiernie owady nie tylko dla konia ale i mnie. Cała chmara kłębiła się nad głową, przy oczach. Właziły do ust, nosa. Nie można było się odgonić od nich. Dla mnie było to szczególnie uciążliwe. Patrzyłem z zazdrością na sąsiada. Przy nim nigdy nie było tyle robactwa co przy mnie. Czekałem na chłodniejszą porę roku. Dokuczliwe robactwo niknęło gdzieś i praca stawała się przyjemniejsza. Niestety gdy nadchodziła zima, dokuczało zimno. Najgorszy był czas przejazdu z domu do miejsca pracy. Siedząc w bezruchu na wozie marzło się. Trzeba było schodzić z wozu i podążać obok. Podczas pracy było już dobrze. Człowiek rozgrzewał się i zimno już nie przeszkadzało. 

      Mniej więcej po półtora roku zrezygnowałem z pracy. Nastał czas, kiedy zaczęły pojawiać się przestoje. Nie było co robić. Musiałem poszukać innego zajęcia.

      

piątek, 23 stycznia 2015

Leśna moralność


    To, o czym chcę napisać zapewne znane jest dla wielu. Być może doznali tego osobiście lub też znają z relacji znajomych. Jednak jest niewiele opisów dotyczących zachowań i postaw w specyficznym środowisku jakim są lasy.

     Praktycznie od zawsze hermetyczne środowisko, z którego nic nie wyciekało. Podobnie jak w wojsku wszystko chronione było tajemnicą. I chociaż w przeszłości jakiś podchmielony leśnik jakimś słowem okazywał swoje niezadowolenie, to i tak mówił niewiele, bo podświadomie kontrolował swoje wypowiedzi. Zresztą kompani przy kielichu nie zwracali na to uwagi zajęci zawartością szklanego opakowania. Poza tym pogadać można było w zasadzie w towarzystwie swoich kolegów, którzy znali te sprawy i w swej bezradności wynikającej z uwiązania do pracy, niewiele mogli zaradzić. Obawa przed utratą stanowiska była siłą nie do pokonania. I gdy na trzeźwo między sobą psioczyli na panujące warunki, traktowanie przez przełożonych, to nigdy nie przychodziło im do głowy aby mówić o tym głośno i publicznie.

     Tak było. Mentalność zaczęła zmieniać się i na arenie, co prawda sporadycznie, ale zaczęli pojawiać się odważni. Ich pojedyncze głosy nie zawsze były wyraźnie słyszane. Ginęły w bezkresie lasu i następujących niespodzianie kontroli. To działało! Inni koledzy jednoczący się ze śmiałkiem i zamierzający pójść w jego ślady, nagle przypominali sobie o zadaniach do wykonania i znikali w morzu drzew. I gdy śmiałek po wielu dniowej kontroli zakończonej protokołem z zaleceniami do wykonania, wytkniętymi błędami i sugerowaniem zakończenia z nim współpracy pozostał sam ze swymi myślami, zapomniał co tak naprawdę wcześniej go oburzało. Teraz była jedna myśl! Ukorzyć się przed zwierzchnikiem i błagać o następną szansę pozostania w pracy. Bo co dalej? Jest rodzina, o którą trzeba zadbać. Żona przecież nie pracuje bo zajmuje się dziećmi. I najważniejsze w tym, to mieszkanie! Teraz darmowe, ale po utracie pracy trzeba je opuścić. Gdzie się podziać?

    Tak to zamykano usta pragnącym poszanowania i godności. Panowała zasada, wręcz przykazanie gdzie stosujący się do niego mogli czuć się w miarę bezpieczni. Nie chodziło w niej o jakieś uzdolnienia, szczególne wiadomości czy tytuły przed nazwiskiem. Była doskonała w swej prostocie. Brzmiała: Bierny, ale wierny. 

   Przy takiej postawie zwierzchnicy często przymykali oko na niedociągnięcia kolegi podwładnego.  Często zaplanowane kontrole z zewnątrz nie zaglądały na jego teren. Zatem czuł się bezpieczny i nie miał powodu do narzekania. Jednak z takiego grona czasami wyłamywał się niesforny, ceniący ważniejsze wartości niż koryto wypełnione niesmacznym jadłem. Zazwyczaj desperat zdający sobie sprawę, że nie będzie odwrotu.

     I o tym będę chciał opowiedzieć. O nierównej walce.