piątek, 30 stycznia 2015

Trójca - "Szalony inżynier"

                                                         Nemrod

   Po odwołaniu dotychczasowego nadleśniczego, miejsce jego zajął inżynier nadzoru, dotychczas kontrolujący prace leśniczych. Trudno mi powiedzieć jakim człowiekiem był w życiu prywatnym. Tu w pracy chciał pokazać się jako dobry fachowiec. W rzeczywistości postrzegany był nie tylko przeze mnie, ale jeszcze wielu jako arogancki, zadufany w sobie karierowicz. Na wszystkim się znał i wszystko wiedział najlepiej. Ciągle wymyślał coś nowego, mającego usprawnić pracę. Często były to porąbane pomysły, nierealne i niewiele mające wspólnego z fachowością. Przysparzały wiele problemów w trakcie próby wdrożenia ich w życie.

    Był kombinatorem patrzącym okazji aby uszczknąć coś dla siebie. Wykorzystywał ludzi zatrudnionych przez nadleśnictwo do pracy w zakładanych u siebie plantacjach choinek, przy remoncie mieszkania i w wielu innych sytuacjach. Za wszelką cenę dążył do osiągnięcia władzy. Nie liczył się z ludźmi. Wielokrotnie podczas naszych spotkań dochodziło do spięć. Nie pozwalałem narzucać sobie jego sposobu myślenia i gdy byłem odmiennego zdania, wyrażałem to głośno.
  
     Gdy pojawiał się, robił wokół siebie wiele szumu. W rzeczywistości był obibokiem. Często nie wyjeżdżał w teren aby sprawdzić jakość wykonanych prac. Odfajkowywał wykonanie czynności w biurze przy kawie. Był katem na samochody. Nie dbał o służbową Niwę. Co chwila stała na warsztacie. Wymiana części, ich koszt i robocizna chyba przekroczyły wartość pojazdu.

     Miał świra na punkcie polowania. Był tak owładnięty chęcią strzelania do zwierzyny, że woził ze sobą cały czas sztucer. Zdarzało się, że podczas wyjazdu w teren napotykał na swej drodze chmarę jeleni. Zatrzymywał pojazd i pędził jak w amoku w miejsce dogodne do strzału. Co prawda, nigdy przy mnie nie oddał ani jednego strzału ale nie wiem, czy w innych sytuacjach tego nie zrobił.


    Pewnego razu - było to zimową porą - już po godzinie dwudziestej zajechał pod leśniczówkę. Akurat brałem kąpiel. Zaczekał aż zejdę do niego i poprosił mnie abym ubrał się w brudne ubranie i z nim pojechał. Zdziwiony byłem tą prośbą tym bardziej, że niczego nie wyjaśnił. Ubrałem się w robocze ubranie i pojechaliśmy. Okazało się, że ustrzelił pokaźnego dzika na buchtowisku i sam nie mógł załadować go do bagażnika samochodu.

      Gdy został nadleśniczym polowanie i to w godzinach pracy stało się zwyczajem. Nagle podejmował decyzję, dzwonił do swoich wybranych leśniczych organizując zbiórkę z bronią przed nadleśnictwem. Było to już opanowane i opracowane do perfekcji. Nie było żadnej zwłoki. Pół godziny i wybrańcy byli na miejscu. Jechali w sobie znane miejsca, zazwyczaj były to grodzone pola z kukurydzą. Jedni robili trochę hałasu aby pognać znajdującego się w kukurydzy zwierza, a inni strzelali do wyskakujących zwierząt. Nie miały gdzie uciekać. Przed nimi była siatka i lufy sztucerów.

     Polowanie  dla  niego  było tak bardzo ważne, że zmusił nie polujących do zdawania egzaminu łowieckiego i brania udziału w polowaniach. Polujący mieli fory. Mogli w godzinach pracy podprowadzać dewizowców, polować, czy szukać postrzałków. Inni w tym czasie zobaczeni przez niego na mieście musieli tłumaczyć się dlaczego w godzinach pracy załatwiają prywatne sprawy.

      Pewnego razu odwiedził mnie znajomy i opowiedział, że widział nowego nadleśniczego i jeszcze dwie osoby przy ustrzelonym jeleniu. Jeleń trafiony został poza granicą nadleśnictwa, na terenie innego. Próbowali przeciągnąć go na właściwą stronę, ale wysoki nasyp kolejowy i słuszna waga ustrzelonego byka były ponad ich siły. Jedna osoba oddaliła się aby po pewnym czasie wrócić z ciągnikiem. Podczepili tuszę i przeciągnęli na właściwą stronę.

     Opowiedziałem o  tym  zdarzeniu  koledze  leśniczemu.  Był przy tym jego podleśniczy ochoczo udzielający się podczas polowań w nagance. Wiadomość szybko dotarła do adresata. Dzień później odwiedzili mnie koledzy ze straży leśnej. Nie byli już kolegami, ale funkcjonariuszami straży leśnej. Było przesłuchanie. Oficjalne z okazaniem mojego dowodu osobistego potwierdzającego, że ja to ja, a nie nikt inny. Dwa dni później wezwany byłem do nadleśnictwa i... zostałem odwołany z funkcji leśniczego. To nie był żart!

      Powód?  Oficjalnie  brak  dbałości  o  powierzone  mienie  i  nie  wywiązywanie  się  z obowiązków służbowych. Zanim zakomunikowano dla mnie o tym, przez dwie godziny dręczono mnie wymyślając najróżniejsze bzdury! A to pozyskany surowiec wielkowymiarowy niebawem zsinieje, bo nie jest zerwany, to znowu zrywkarz nie może zrywać bo sztuki nie odebrane i wiele innych dziwnych zarzutów nie mających pokrycia w rzeczywistości. Nawet to, że samochód przewoźnika wjechał w błotnistą kałużę i miał problemy z wyjechaniem, też byłem winny. 

       Świat mi się zawalił. Zdałem sobie sprawę, że teraz muszę się ukorzyć i prosić o szansę pozostawienia mnie w pracy. Tego oczekiwali, on "Wielki Nemrod" i jego zastępca. Nie myślałem już o poniżeniu. Wiedziałem, że to była forma dania dla mnie nauczki i uciszenia abym więcej nie mówił o wyczynach łowieckich. Ponieważ miałem rodzinę na utrzymaniu, pozwoliłem się poniżyć i przyjąć ich warunki. Pokornie zgodziłem się na pozbawienie mnie dwóch stopni zawodowych, napisania prośby do związków zawodowych o wstawiennictwo i prośby do niego o przywrócenie do pracy. 

      A on "okazując swą wielką wspaniałomyślność" pozwolił pozostać w pracy  przywracając mnie na stanowisko leśniczego. Miałem zacząć od nowa, jak przed pięciu laty. Z minimalną pensją. Byłem tym rozgoryczony. A on? Teraz bez obaw mógł sobie polować wiedząc, że nic mu nie grozi z mojej strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz